4 marca 2022

Rozdział III

 Grono pedagogiczne w Hogwarcie było zlepkiem skrajnie różnych osobowości i uczniowie zdawali sobie z tego doskonale sprawę. Po sześciu latach nauki młodzi Gryfoni, a także inni adepci magii, dokładnie wiedzieli, na ile można sobie pozwolić przy danym profesorze, zrozumieli, jak powinno się obchodzić z takim stworzeniem, jakim jest nauczyciel. Znali doskonałą recepturę na ugłaskanie Slughorna (wystarczyło wspomnieć o kimś sławnym albo przynieść mu w prezencie kandyzowane ananasy), wiedzieli jak wkupić się w łaski Sprout (była bardzo łagodna, kiedy prawiono jej komplementy), jaki temat poruszyć, by zagadać Flitwicka (najlepiej zacząć z nim żartować, tylko nie na temat karłów), ale jeden okaz ciągle był dla nich zagadką. A była to istota tak dzika i przerażająca, że każdy uczeń bał się jej i czekano na takiego genialnego śmiałka, który znalazłby sposób na okiełznanie McGonagall.

Minerwa McGonagall była nauczycielem, który wywoływał wśród uczniów skrajne reakcje. Budziła powszechny respekt, potrafiła z łatwością zapanować nad klasą, nie krzyczała na podopiecznych, cechowała się sprawiedliwością i nigdy nikogo nie faworyzowała, ale z drugiej strony była nazbyt poważna, wyjątkowo surowa i wymagająca. Dlatego też nikogo nie dziwiło, że na pierwszym piętrze, nazywanym przez młodzież strefą śmierci, gdzie odbywały się zajęcia transmutacji, zdawało się być zawsze ciszej i spokojniej niż w innych częściach zamku. No cóż, żaden z uczniów nie był na tyle głupi, by narażać się, będąc w okolicy jaskini lwa. Nawet Huncwoci, którzy odznaczali się wyjątkową bezczelnością wobec nauczycieli, zachowywali się przy McGonagall o wiele bardziej znośnie.

Strach przed nauczycielką transmutacji nie skutkował jednak tym, że młodzież przykładała się do tego przedmiotu niezwykle starannie. Oczywiście z uczniami bywało różnie – jednym bardziej zależało, drugim mniej, niektórzy byli wyjątkowo pojętni, natomiast inni już nie. Niewiele było osób, które chodziłyby na każde zajęcia i skwapliwie notowały wszystko, co powiedziałaby nauczycielka. Zazwyczaj młodzież przychodziła na lekcję po to, by się przespać albo poplotkować między sobą za pomocą liścików, a wszystko to robili, licząc, że są wyjątkowo dyskretni. Tak też było podczas pierwszych zajęć, a jak wiadomo pierwsze lekcje w roku szkolnym nie należały do najciekawszych. Co roku nauczyciele powtarzali tę samą tyradę, dotyczącą zasad, egzaminów i ich przyszłości, ale tym razem McGonagall przeszła samą siebie. Do końca lekcji pozostało niespełna dziesięć minut, a ona ciągle mówiła, mówiła i nie zapowiadało się, żeby mówić przestała. A o czym? O wszystkim, co było mało interesujące dla szóstoklasistów. Wykład dotyczył tego, jak ważnym przedmiotem jest transmutacja. McGonagall miała to do siebie, że uważała swój przedmiot za ten najważniejszy, ten najbardziej przydatny, dla niej był niczym matematyka dla mugoli – królową nauk. Oczywiście zapewniła swoich uczniów, iż fakt, że dostali się do klasy owutemowej, nie świadczy o tym, że pozostaną w niej do końca swojej edukacji w Hogwarcie. Mówiła również o egzaminach, a mówiła o nich dużo – jakie są istotne, podkreślała ich znaczenie w życiu każdego czarodzieja i poddawała wątpliwości umiejętności uczniów.

– Już dzisiaj jestem wstanie powiedzieć, kto z państwa zrezygnuje sam, a komu ja wybiję z głowy marnowanie mojego czasu. – McGonagall spojrzała na grupę owutemową, w której skład wchodzili uczniowie ze wszystkich czterech domów. Nie było to nic dziwnego, już tak przyjęto, że niewielu udawało się dostać do grupy owutemowej, a co dopiero w niej utrzymać. McGonagall uważała, że nie stawiała wobec studentów wygórowanych oczekiwań – być może zaliczały się do trudnych, ale na pewno były do zrealizowania. Wymagała zaangażowania, szacunku i obecności na zajęciach. To naprawdę minimum. Jednak patrząc na uczniów, coraz częściej dochodziła do wniosku, że w tych czasach standardy niebezpiecznie spadały i to co dla niej było minimum, dla tych młodych ludzi może okazać się maksimum. Jedynym pocieszeniem dla niej było, że wszyscy szóstoroczni Gryfoni wzbili się na wyżyny swoich możliwości i zdobyli odpowiednie wyniki z SUM-ów, by uczestniczyć w jej zajęciach. Miała nadzieję, że tak też zostanie. Chociaż, gdy tak patrzyła na Pettigrew, zaczynała wierzyć, że nadzieja jest jednak matką głupich. – Chcę was poinformować, że podczas najbliższych dwóch lat możecie tylko raz zdobyć ocenę zadowalającą na koniec semestru. Ja rozumiem, że każdy ma prawo do gorszych dni, ale nie pozwolę by czyjeś nieróbstwo wpłynęło na poziom całej klasy. Dlatego jeżeli ktokolwiek z państwa będzie poniżej moich oczekiwań, zakończy swoją przygodę z transmutacją, zrozumiano?

Cała klasa pokiwała niemrawo głowami i wydała z siebie jęk niezadowolenia. W grupie owutemowej znalazło się niewiele osób, cała klasa liczyła zaledwie dwudziestu pięciu uczniów, jedną trzecią całej tej zgrai tworzyli Gryfoni. McGonagall usłyszała kiedyś, że jest to typowe zachowanie, ponieważ uczniowie chcą być jak najlepiej postrzegani przez swoich wychowawców. I faktycznie, ta reguła zazwyczaj się sprawdzała – Puchoni osiągali najlepsze wyniki w zielarstwie, Krukoni w zaklęciach, Ślizgoni w eliksirach, a Gryfoni właśnie w transmutacji. Prawie wszystkie ławki były zajęte, ale nikt spośród całej gromady nie okazywał wystarczającego zainteresowania monologiem McGonagall. Elisa Fawley i Sabrina Bolle z Ravenclawu szeptały między sobą o czymś, co musiało być dla nich niezwykle fascynujące, bo co chwila chichotały głupkowato i zerkały na tył klasy. Grupa Ślizgonów siedząca w ostatnich ławkach, przyglądała się spode łba Potterowi i Blackowi, którzy najwyraźniej urządzili sobie zawody w tym, który z nich zrobi najgłupszą minę – jakże dojrzałe. McKinnon rozglądała się po całej klasie, pisząc co chwilę coś do Cambell na skrawku pergaminu, a Meadowes przysypiała na ramieniu Evansówny. McGonagall pokręciła głową z niedowierzaniem – że też oni mają niedługo być pełnoletni.

– Na tym dzisiaj zakończymy – zawyrokowała nauczycielka, a wszyscy natychmiast zaczęli podnosić się z krzeseł i kierować ku wyjściu. – Panno Evans, proszę do mnie na słówko.

Lily zatrzymała się w miejscu, spojrzała na McGonagall, która stała wyprostowana jak struna na swojej katedrze i z nieodgadnionym wyrazem twarzy wpatrywała się w nią uporczywie.

– Ktoś ma kłopoty… – odezwała się melodyjnym tonem Dorcas, która dopiero co się przebudziła i z mściwym uśmieszkiem dziwnie poruszała brwiami.

– Daj spokój, Dor – zaprzeczyła natychmiast Alice, ciągnąc Meadowes za rękę. – To Lily, ona nigdy nie ma kłopotów.

– Żebyś się nie myliła – mruknęła Evans i poprawiła torbę na ramieniu. Wtedy Marlena złapała ją za ramiona i obróciła przodem do siebie.

– Masz mi wszystko później opowiedzieć, jasne? – Evans pokiwała powoli głową, wiedząc, że bez takiego zapewnienia McKinnon nie dałaby jej spokoju. – Okej, no to do zobaczenia!

Lily spojrzała jeszcze raz na swoje przyjaciółki i podeszła do McGonagall, a potem podążyła za nią do gabinetu wicedyrektorki. Evans nie raz tam bywała, była w końcu prefektem i utrzymywała stały kontakt z opiekunką swojego domu, a i nauczycielka transmutacji miała pewną słabość do rudowłosej. Pokój, który zajmowała McGonagall, był dość duży, a przynajmniej większy od gabinetów innych profesorów. Po lewej stronie od drzwi umieszczony był kominek, w którym zapalił się ogień, gdy tylko profesorka weszła do gabinetu. Na podłodze położony został piękny perski dywan. Tuż nieopodal kominka ustawiono wygodny fotel i niewielki stolik, na którym leżała ciężka książka. W centrum pokoju ustawione było neogotyckie biurko oraz dwa krzesła do kompletu. Całą prawą ścianę zajmowała biblioteczka z dużą ilością woluminów, a pod oknem stała komoda, na której w zeszłym roku stał puchar quidditcha (teraz zdobił gabinet profesora Flitwicka).

McGonagall szybko stanęła za biurkiem i obdarzyła Lily miłym spojrzeniem. Niewielu zaliczało się do tych szczęściarzy, którzy doświadczyli takiego gestu ze strony najbardziej surowej nauczycielki w szkole, a Lily należała do tych nielicznych. Nauczycielka transmutacji była czterdziestoletnią, szczupłą i wysoką kobietą. Miała długie, czarne włosy z nielicznymi pasmami siwizny, które zawsze wiązała w kok tak ciasny, że najmniejszy kosmyk nie zasłaniał jej twarzy. Wicedyrektorka usiadła na swoim krześle i spojrzała jeszcze raz na uczennicę, która stała w progu i rozglądała się po salonie.

– Właściwie dlaczego mnie pani wezwała? – Evansówna utkwiła wzrok w bladej twarzy McGonagall, wiedząc, że kobieta nie lubi, gdy ktoś ucieka wzrokiem od rozmówcy.

– Usiądź, Lily – poleciła nauczycielka, wskazując na wolne krzesło.

– Nie, dziękuję. Wolę postać.

– Usiądź – nakazała stanowczo McGonagall, a Lily uległa. Dziewczyna darzyła swoją nauczycielkę olbrzymim szacunkiem, kobieta była jej autorytetem. Podziwiała ją za jej stanowczość, ogromną wiedzę i odwagę. Dlatego też nie potrafiła się sprzeciwić jej poleceniom. – Może ciasteczko?

Lily westchnęła ciężko. Ten sam scenariusz powtarzał się za każdym razem. McGonagall prosiła ją, żeby została po lekcji i porozmawiała z nią, następnie proponowała jej ciasteczko owsiane i nie zaczynała rozmowy dopóki Evans nie poczęstowała się smakołykiem. Rudowłosa chciała mieć już z głowy tę rozmowę, czegokolwiek miała dotyczyć, dlatego sięgnęła do pudełeczka i wyjęła z niego ciastko.

– Chciałabym wrócić do naszej rozmowy z zeszłego roku.

Rudowłosa pokiwała ze zrozumieniem głową i ugryzła kawałek ciastka. Podczas zeszłorocznych porad zawodowych Lily podjęła decyzję, że ma zamiar zostać w przyszłości uzdrowicielem i w tym kierunku chce kontynuować naukę. McGonagall pomogła jej wtedy wybrać odpowiednie przedmioty, które będzie kontynuować na poziomie rozszerzonym i obiecała, że zasięgnie informacji co do rekrutacji studentów akademii uzdrowicielskiej. Jednak już wtedy Lily wiedziała, że studia są kosztowne i jej sytuacja rodzinna nie pozwalała na tak ambitną decyzję. Evansowie nie byli bogaci, zaliczali się do rodzin biedniejszych. Samo utrzymanie pięciu osób było bardzo kosztowne, a co dopiero zagwarantowanie wyższego wykształcenia.

– Pamiętasz, o czym mówiłyśmy podczas porad zawodowych? – spytała nauczycielka, wyciągając z szuflady plik kartek i przeglądając je.

– Ach, o to chodzi… — mruknęła niewyraźnie Lily.

– Więc pamiętasz.

– Tak, oczywiście. – Lily pokiwała głową i spojrzała z wyczekiwaniem na nauczycielkę.

– Rozumiem, że nadal chcesz zostać uzdrowicielem.

– Tak, pani profesor.

– I będziesz ubiegać się o stypendium?

– Taki mam zamiar – potwierdziła Evansówna, a jej nauczycielka w zamyśleniu pokiwała głową.

– Zasięgnęłam informacji i uważam, że masz spore szanse na dofinansowanie dalszej nauki. – Kamień spadł Lily z serca, gdy usłyszała tę wiadomość. Od tego stypendium zależała jej przyszłość, jej kariera, jej całe życie i właśnie to było dla niej głównym zadaniem na najbliższy czas. Willy zawsze powtarzał, że jeżeli poświęci całą swoją uwagę w osiągnięcie celów, to z pewnością uda się wszystko. Podrzędną kwestią było to, że sam jeszcze nie dostał się na wymarzoną uczelnię i przy okazji nie wspomagał finansowo ich rodziców. – Brane pod uwagę będą dwa ostatnie lata nauki w Hogwarcie, dlatego masz czystą kartę na starcie. Uważam, że pod względem nauki i zachowania nie będzie żadnego problemu, a przynajmniej do tej pory nie było.

– Też jestem tego zdania, pani profesor – odpowiedziała pewnie Lily. Ona również uważała, że z tym nie będzie problemów. Była w końcu jedną z najlepszych uczennic w klasie, co prawda nie otrzymywała samych wybitnych, ale trzymała poziom powyżej oczekiwań i nie miała zamiaru pogorszyć się w tej kwestii. A jeżeli chodzi o zachowanie, no cóż, w końcu była prefektem i chociaż zmieniła się przez wakacje, to nie miała zamiaru łamać regulaminu. W końcu była osobą w swoim mniemaniu normalną, nie tak, jak co niektórzy. Nietrudno było znaleźć, nawet wśród prefektów, ucznia, który przy nauczycielach udawał świętoszka, rozumu też odrobinę miał, a tak naprawdę osiągnął dno moralne. O nie, Lily to nie groziło.

– Jednak nie powinnaś spoczywać na laurach. Staraj się zdobywać jak najwyższe oceny i zwiększyć swój poziom – poradziła jej nauczycielka i po raz kolejny przejrzała swoje papiery. – Chyba nie muszę cię uświadamiać, że na SUMach z transmutacji zdobyłaś zaledwie powyżej oczekiwać, a mogę cię zapewnić, że nie stosuję żadnych ulg.

– Rozumiem to doskonale – stwierdziła z powagą Lily. McGonagall nie musiała jej o niczym przypominać, ale sama również nie powinna zapominać, że powyżej oczekiwań dostała również z obrony i zielarstwa. – Będę się starać. Ma pani na to moje słowo.

– Jest jeszcze jedna kwestia, która poddaje twoje stypendium w wątpliwość. – McGonagall ostudziła entuzjazm Evans. Lily spięła się cała i spojrzała z przestrachem na nauczycielkę.

– W wątpliwość?

– Tak, w wątpliwość – powtórzyła McGonagall. Odłożyła papiery na bok, a potem spojrzała w oczy Lily, przeciągając chwilę w nieskończoność. – Powiedz mi, na jakie zajęcia dodatkowe uczęszczasz?

– Ja? No… – Lily zawahała się. Z reguły stroniła od miejsc, w których musiała spędzać czas z ludźmi, z którymi tego czasu spędzać nie chciała. Wolała posiedzieć w dormitorium lub Pokoju Wspólnym razem z dziewczynami, albo poczytać jakąś książkę w bibliotece. Poza tym wolała poświęcić każdą możliwą chwilę na naukę, a nie trwonić jej na jakieś bzdurne spotkania. To raczej Alice lubowała się we wszelkich klubach i organizacjach. – To znaczy, jestem w Klubie Ślimaka.

– No właśnie… – McGonagall pokręciła głową z niezadowoleniem. Lily miała wrażenie, że nauczycielka ma ochotę powiedzieć coś na temat Klubu Ślimaka i jego założyciela, profesora Slughorna, którego ulubienicą była właśnie rudowłosa. — Podczas przydzielania stypendiów, przykładają ogromną wagę do zaangażowania w życie szkoły. Zwłaszcza w przypadku uzdrowicielstwa.

– Czyli powinnam dołączyć do jakiegoś klubu?

– Wydaje mi się to konieczne. I to nie do jednego – oznajmiła nauczycielka, a Lily wyraźnie pobladła. Mogła przystać na dołączenie do jednego klubu, ale czy naprawdę musiała angażować się we wszystkie szkolne organizacje? W jej mniemaniu czas był cenny, a jeżeli miała polepszyć swoje wyniki, to nie mogła go od tak sobie trwonić. – Oczywiście to, że jesteś prefektem, stawia cię w dobrym świetle, ale ponadto powinnaś zintegrować się ze społecznością szkolną, zdobyć dobre rekomendacje od nauczycieli i cóż, poświęcić swój wolny czas. – A więc musiała to zrobić. Ruda westchnęła i pokiwała głową ze zrozumieniem. Skoro było to konieczne, do otrzymania stypendium. – I nie brałabym Klubu Ślimaka jako poważne zajęcia dodatkowe, o ile chcesz zostać uzdrowicielem bez chodzenia na skróty i korzystania ze znajomości…

– Mogę już iść? – spytała się rudowłosa. Nauczycielka wyciągnęła w jej stronę rękę, w której trzymała jakieś papierki i pokiwała głową. Lily odebrała plik kartek, które okazały się folderami różnych kół zainteresowań i żegnając się z nauczycielką, zwróciła się w stronę drzwi.

– Panno Evans. – McGonagall zatrzymała ją tuż przy wyjściu. Lily odwróciła się i spostrzegła, że nauczycielka lustruje spojrzeniem jej strój. – Mam nadzieję, że wszystko jest w porządku, a te kreacje są tylko chwilowym wymysłem.

***

Jedną z najbardziej elitarnych grup społecznych w Hogwarcie byli prefekci. W każdym domu było co najmniej sześciu uczniów z odznakami, a co za tym idzie w całej szkole aż dwudziestu czterech. Kim właściwie byli prefekci? To studenci, którzy po pięciu latach nauki wykazali się dobrymi wynikami w nauce i przykładnym zachowaniem. Otrzymanie odznaki miało ogromne znaczenie, było wielkim wyróżnieniem i sprawiało, że inni spoglądali na nich z podziwem i szacunkiem. Prefekci mogli sobie pozwolić na więcej niż zwyczajni uczniowie – mieli możliwość swobodnego poruszania się po zamku, nawet w czasie ciszy nocnej, korzystania z łazienki prefektów, a także odejmowania punktów za jakiekolwiek przewinienia. Jednak mieli także wyznaczone liczne obowiązki, które musieli wykonywać. Wydawać by się mogło, że jedynie nadzorują innych między lekcjami, oprowadzają pierwszaków po zamku i podają uczniom aktualne hasła do pokojów wspólnych. Ale to nie była prawda, prefekci byli odpowiedzialni za znaczną część życia szkolnego, wszystko co miało miejsce w Hogwarcie i nie było ściśle związane z lekcjami, powstawało głównie z ich inicjatywy.

Ale żeby jakaś inicjatywa powstała, to trzeba było się spotkać i zrobić burzę mózgów. Wszyscy prefekci spotykali się stosunkowo rzadko, średnio raz na dwa miesiące. Wtedy uzgadniano najważniejsze sprawy, dopinano wszystko na ostatni guzik i rozdzielano zadania między poszczególne domy, które spotykały się we własnym zakresie dwa razy w miesiącu.

Remus o wiele bardziej wolał spotkania w gronie prefektów Gryffindoru. Czuł się na nich swobodniej i cała atmosfera była bardziej domowa. W ogóle Lupinowi ten układ nie do końca odpowiadał i nie rozumiał, jakim cudem został prefektem. Gdy rok wcześniej, tuż przed rozpoczęciem piątego roku nauki, przyszedł do jego domu list z odznaką, nie wierzył własnym oczom. Uważał wtedy, że wkradł się jakiś błąd, że Dumbledore omyłkowo wysłał wiadomość do niego. Jednak gdy przyjechał do Hogwartu, wszystko okazało się prawdą. Remus podejrzewał, że dyrekcja oczekuje od niego, że jako prefekt wpłynie jakoś na swoich przyjaciół. Niestety, w tej kwestii Lupin niczego nie zrobił, ale za to regularnie uczęszczał na spotkania prefektów i cierpliwie wysłuchiwał tego, co naczelni mieli do powiedzenia.

Tak było też i tym razem, kiedy zmierzał w kierunku sali wejściowej, żeby nie spóźnić się na pierwsze w tym roku spotkanie prefektów. Miał zamiar wybrać się tam z Lily, jednak Alice powiedziała mu, że Evans wyszła wcześniej. Dlatego też Remus przemierzał szkolne korytarze samotnie, rozmyślając o tym, co odkrywczego powiedzą im prefekci naczelni. Zaczął się zastanawiać nad tym, kto w tym roku dostąpił tego zaszczytu i kogo tym razem rudowłosa będzie przeklinać. W pociągu dowiedział się, że z Ravenclawu wybrano Angelinę Smith, długonogą wielbicielkę Syriusza, która od dwóch lat próbowała się z nim umówić i Archibalda Aldertona, chłopaka, któremu przepowiadano posadę Ministra Magii, a on chyba w to uwierzył, bo myślał, że może wszystkim rozkazywać. Podczas uczty powitalnej Frank powiedział mu, że to właśnie on i Gwen Parker zostali prefektami naczelnymi Gryffindoru. Z tym wyborem Remus nie miał się co kłócić, bo oboje siódmoklasiści nadawali się do tego idealnie i z pewnością na to zasłużyli. O Ślizgonach nie wiedział nic, ale obstawiał, że wybrano Greengrasa i van Berg. A co się tyczy Puchonów… W zeszłym roku mówiono, że największe szanse na to ma Daniel Collins, ale ten podobno miał zmienić szkołę. Dlatego pewnie też wybrano albo starszego Bonesa, albo Diggory'ego, albo Matta Lloyda i prawdopodobnie kuzynkę Marleny – Natalie Summerby.

Remus był już prawie na miejscu, kiedy nagle ktoś na niego wpadł. Zderzenie było tak silne, że Lupin zachwiał się i z trudem złapał równowagę, podtrzymując również osobę, która na niego wleciała.

– O, Remus… – odezwała się nagle drobna istotka, która skryła się w ramionach Lupina. Była to niska, szczupła dziewczyna z burzą brązowych włosów na głowie, które były ni to proste, ni to kręcone. Miała szczupłą, bladą twarz, a na niej widoczne rumieńce, które pojawiły się przed chwilą. Ubrana była w mundurek szkolny z granatowymi wstawkami – była Krukonką. Spojrzała na niego swoimi piwnymi oczami i uśmiechnęła się szeroko.

– Hestio, witaj! Miło, że wpadłaś – powiedział zdziwiony Remus, ciągle trzymając Krukonkę w ramionach. – I to dosłownie…

– Widzę, że masz dobry humor. Czy to perspektywa spotkania prefektów tak na ciebie działa? – zażartowała dziewczyna i w końcu wyswobodziła się z uścisku Remusa.

Hestia Jones była na tym samym roku co Lupin, tyle że w Ravenclawie. Znali się od pierwszej klasy, chociaż tak naprawdę poznali się dopiero w zeszłym roku. Właściwie, to zawsze powtarzał się ten sam scenariusz: Remus niby znał jakąś dziewczynę z widzenia, czasami nawet z nią porozmawiał, ale zawsze okazywało się, że zaznajamia się z nią dopiero w momencie, gdy któryś z jego przyjaciół, Syriusz albo James, przedstawiał ją jako swoją dziewczynę. I tak też było w przypadku Hestii. Remus i ona chodzili na te same zajęcia, ale po raz pierwszy porozmawiali ze sobą tak na serio, gdy James zaczął z nią chodzić. Lupin polubił Jonesównę od razu, była zdecydowanie inna niż pozostałe partnerki Rogacza. Inteligentna, zabawna, ładna i nie była chorobliwie zazdrosna o Huncwotów. Tak, to była zdecydowanie najsympatyczniejsza, nie licząc starszej McKinnon, dziewczyna Pottera. Remus szczerze żałował, że Hestia i James się rozstali.

– Dwugodzinne słuchanie Smith i Aldertona nie jest szczytem moim marzeń – odgryzł się Remus i obdarzył Jones promiennym uśmiechem. Hestia odwzajemniła gest i poprawiła swoją fryzurę, tworząc na głowie jeszcze większy zamęt, który zdaniem Lupina nie ujmował jej uroku. W tym momencie w głowie chłopaka pojawiła się myśl, że dziewczyna jest wyjątkowo śliczna i ma piękne oczy.

– W miłym towarzystwie wszystko da się znieść.

– Tak, masz rację. – Remus zatopił się w jej piwnych oczach i pomyślał, że James nie miałby nic przeciwko, gdyby umówił się z jego byłą. Nagle się zestresował. Odchrząknął znacząco i powiedział cicho: – Ładnie dziś wyglądasz.

Dziewczyna chyba nie usłyszała tego komplementu, bo nie zareagowała wcale i rozejrzała się dookoła. A potem nagle uderzyła się otwartą dłonią w czoło.

– Ach, zapomniałabym! – zawołała nagle i pokręciła głową zrezygnowana. – Macdonald cię szuka po całym zamku.

– Mary?

Relacje Remusa i Mary można było określić po prostu jako przyjaźń damsko-męską. Właściwie zaprzyjaźnili się ze sobą w czwartej klasie dzięki Lily, z którą wtedy Lupin się umawiał. Z początku nie zgadzali się za bardzo, ale z czasem połączyła ich więź prawdziwa i silna. Remus zawsze starał się znaleźć czas dla Macdonald, słuchał jej wytrwale i doradzał w trudnych sytuacjach, był powiernikiem jej sekretów, pocieszycielem. A i dla niego Mary była kimś niezmiernie drogocennym. Inni nie dostrzegali tego jak miłą i pomocną osobą jest blondynka. Co prawda Lupinowi nie umknęło to, że Macdonald potrzebuje obecności kogoś obok do normalnej egzystencji, jednak nie uważał tego za jakąś szczególną wadę. Wiedział, że może spędzić z nią miło czas i zaufać w każdej kwestii. Remus był dla niej przyjacielem na dobre i złe. Stał przy Mary, kiedy ta nosiła na sobie łatkę szarej myszki, rozmawiał z nią wtedy o książkach, zajęciach i marzeniach. Nie zostawił jej, gdy się zmieniła. Skutecznie podtrzymywał tę przyjaźń, ale przestali ze sobą rozmawiać, wtedy Remus słuchał, jak Mary opowiada o chłopakach, imprezach, makijażu i ubraniach. Wiele osób wątpiło w platoniczną przyjaźń między Lupinem, a Macdonald – zwłaszcza, kiedy postrzegano blondynkę jedynie jako obiekt seksualny. I tutaj Remus musiał przyznać ludziom rację, bo zdarzył się w ich znajomości taki moment, że zaczęło mu zależeć na Mary w sposób inny. Pod koniec piątego roku, kiedy nad jego znajomymi wisiały czarne chmury, Lupin zaprosił swoją przyjaciółkę na randkę. Nadciągający romans dało się czuć w powietrzu już od dłuższego czasu. To przez Remusa, a może dzięki niemu, Mary zakończyła związek z Fenwickiem, co umożliwiło dwójce Gryfonów na rozwinięcie swojej romantycznej relacji. Jednak nie byli zapisani sobie w gwiazdach i do drugiej randki już nie doszło. Remus i Mary postanowili pozostać przyjaciółmi, ku rozpaczy Macdonald. Jednak nic nie wróciło tak naprawdę do normy.

– Tak – przytaknęła Hestia. – Wyglądała na zdenerwowaną. Stało się coś?

Czy się coś stało? Z pewnością, ale czy było to coś istotnego… W to Remus wątpił. Mary w ostatnim czasie była strasznie melodramatyczna, co zaczynało go odrobinę męczyć.

– Nie wiem, chyba nie… – mruknął znużony Lupin, pocierając nerwowo kark. – Później jej poszukam, a teraz chodź. Chyba, że masz ochotę na karny patrol od Angeliny.

Hestia uśmiechnęła się tajemniczo i chwyciła chłopaka pod ramię.

***

Dormitorium numer dwa w wieży Gryfonów było zajęte przez dziewczyny z szóstego roku, co czyniło je jedną z najbardziej kontrowersyjnych sypialń w Domu Lwa. Dlaczego? No cóż, jego domowniczki kłóciły się nad wyraz często – warto wspomnieć kłótnię między Meadowes i Macdonald prawie dwa lata wcześniej, a jest to jeden z nielicznych przykładów. Do tejże opinii przyczynili się również Huncwoci, którzy często obierali za cel swoich żartów jedną z mieszkanek tego dormitoriów – Lily Evans. Dodając do tego trzaskanie drzwiami, krzyki, piski, śpiewy, szlochy – ogółem mówiąc temperament Gryfonek – można było się spodziewać, że dziewczęta z sąsiednich sypialni nie miały lekko.

Tego dnia, który rozpoczynał kolejny rok nauki, w dormitorium numer dwa jak zwykle panował chaos. W takich chwilach komunikacja między szóstoklasistkami była trudna. Mary rzecz jasna nie było. Macdonald rzadko spędzała czas w swojej sypialni, wolała przesiadywać w miejscach bardziej uczęszczanych, gdzie mogła poszerzać swoje towarzyskie konwenanse. Dorcas biegała w popłochu po całym pokoju, szykując się na spotkanie z Edgarem, co rusz poprawiając makijaż i włosy. Marlena również się gdzieś zbierała, nerwowo szukając czegoś w kufrze i obdarzając obecne przyjaciółki promiennym uśmiechem. Natomiast Alice ze spokojem pakowała swoją torbę i kręciła z dezaprobatą głową na widok swoich przyjaciółek i ich beznadziejnej organizacji, a w całym tym zgiełku tkwiła Lily. Siedziała na swoim łóżku ze skrzyżowanymi nogami i z miną męczennicy spoglądała na rozłożone przed nią ulotki, co chwilę biorąc jedną z nich do ręki. Jeden klub, drugi, trzeci, jakiś wolontariat, stowarzyszenie – od tego wszystkiego głowa ją już rozbolała, a i tak nic nie wybrała.

– Co tam masz, Lily? – zawołała nagle Meadowes, zaszczycając rudowłosą chwilą swojej uwagi. Dorcas wyrwała z dłoni Evans ulotkę, którą akurat bezmyślnie trzymała przed twarzą. –Hogwarcka orkiestra? Chcesz grać na trójkącie?

– Nie żartuj sobie ze mnie, Dorcas – mruknęła poirytowana Lily. Przez chwilę rozważała możliwość spytania się o radę przyjaciółek, ale doskonale wiedziała, że tak naprawdę żadna z nich nie doradzi jej tak, jakby tego oczekiwała. I nie przeliczyła się. – McGonagall kazała mi dołączyć do jakiegoś klubu.

– I po to cię wezwała? – spytała rozczarowana Marlena, odrywając się od szperania w kufrze. Oczywiście taka informacja nie była na tyle spektakularna, żeby zadowolić McKinnon. Lily przemilczała komentarz blondynki, wyrywając w tym samym czasie broszurę z rąk roześmianej Dorcas i wyrzucając ją za siebie. Oczywiście, że nie miała zamiaru dołączyć do orkiestry.

– Dlaczego musisz to zrobić? – Alice przysiadła obok rudowłosej i kładąc głowę na jej ramieniu, zerknęła na pozostałe ulotki. – Przecież widać, że nie masz na to ochoty.

– Chodzi o moje stypendium – odparła krótko Evans i spojrzała z nadzieją na Cambell, która jako jedyna mogła jej doradzić w sensowny sposób. – McGonagall twierdzi, że zaangażowanie w życie szkoły pomoże.

– To naprawdę wspaniałe! – zawołała uradowana Ali, podskakując na łóżku ze szczęścia. – Zobaczysz, że to świetna sprawa! I jak dużo satysfakcji daje.

Lily westchnęła jedynie. Najwidoczniej jako jedyna nie pałała entuzjazmem na myśl o zajęciach pozalekcyjnych. Problem tkwił jednak w tym, że musiała na coś się zdecydować.

– Wybrałaś już coś dla siebie? – spytała Meadowes, podchodząc do Ali i ustawiając się do niej tyłem. Cambell pochwyciła z jej ręki łańcuszek i zapięła jej na szyi, a Ruda wywróciła oczyma. Nie rozumiała tych długich i starannych przygotowań Meadowes przed każdym spotkaniem z Edgarem.

– Nie – mruknęła zrezygnowana. – Tego jest tyle, ale nie ma nic ciekawego.

– Może klub gargulkowy? – zażartowała McKinnon, szczerząc się do Lily.

– To nie jest zabawne, Lena! – wrzasnęła poirytowana Evans, a dziewczyny podskoczyły w miejscu, żeby sekundę później zacząć się śmiać. Klub gargulkowy, też coś! Ruda nigdy nie zgodziłaby się na dołączenie do organizacji, która lubuje się w jakiejś głupiej grze, polegającej na opluwaniu graczy śmierdzącym śluzem czy czymś równie bezsensownym. – Ja nie chcę marnować czasu!

– Możesz pójść ze mną na próbę chóru – zaproponowała Dorcas, kiedy wszystkie się już uspokoiły. – Flitwick ma do ciebie słabość i na pewno cię przyjmie.

– Dor, przecież ty i ja dobrze wiemy, że nie potrafię śpiewać – stwierdziła Lil, która choć uwielbiała muzykę, to talentu wokalnego nie miała za grosz.

– W sumie prawda… – Wzruszyła ramionami Meadowes.

– O quidditchu nie mam nawet wspominać? – zagadnęła rozbawiona całą sytuacją Lena, a Evansówna zawyła wściekle w poduszkę, która później wylądowała na twarzy blondynki.

– Marleno, czy ty siebie słyszysz? – zaśmiewała się z nich Dorcas, zbierając się już do wyjścia. – Lily i quidditch?

Przez kolejne kilka minut Dorcas i Marlena podawały różne bzdurne propozycje kółek zainteresowań, których Lily nigdy w życiu nie potraktowałaby poważnie, a potem obie wyszły, by zająć się swoimi sprawami.

– A może dołączysz od Pykostrąków? – zaproponowała ostrożnie Alice, podając Lily odpowiednią broszurę. Cambell sama zasilała szeregi tego klubu i była bardzo zaangażowana w jego działalność.

– Alice, to miłe, ale ja nie jestem tak dobra z zielarstwa jak ty…

– Nie musisz być najlepsza – odezwała się ciepłym głosem, który działał na człowieka jak najlepsze lekarstwo. – Jestem pewna, że wszyscy chętnie cię przyjmą.

– No nie wiem…

– A jak nie Pykostrąki, to może klub pojedynków?

– Najchętniej to bym nic nie wybierała, ale dziękuję.

– Nie ma sprawy. – Cambell uśmiechnęła się promiennie. – I uwierz mi, cokolwiek wybierzesz, to nie pożałujesz.

***

Dorcas w swoim stosunkowo krótkim życiu zakochiwała się już nie raz – a przynajmniej tak jej się zawsze wydawało, gdy rozpoczynała kolejny związek. Jej pierwszą miłością, a właściwie niedojrzałą miłostką był Fabian Prewett – to było w trzeciej klasie, kiedy wszystkim wydawało się, że są już dorośli. A Dorcas się wtedy wiele wydawało, myślała, że Fabian to ten jedyny, że będą już ze sobą zawsze. Jak ogromna była jej rozpacz, gdy rozstali się po krótkim czasie. Kolejnym życiowym partnerem był Ian Abbott starszy o dwa lata chłopak, w którym podkochiwało się mnóstwo dziewczyn. Przy nim Meadowes czuła się wyjątkowa, lepsza od innych, niesamowita – szkoda, że trwało to niewiele dłużej niż jej wcześniejszy związek, a i później okazało się, że z zasady na mężczyzn z rodziny Abbott nie powinno się liczyć. Tych dwóch chłopaków, a właściwie wtedy chłopców, było dla Dor wspomnieniem lat dziecięcej niedojrzałości i naiwności. Potem pojawił się Matt Lloyd i to właśnie z nim stworzyła relację, którą z czystym sumieniem i bez ironii nazwać można było związkiem. Czy był jej pierwszą miłością? Chyba nie, nie nazwałaby tego miłością, a zauroczeniem, gdyby tak nie było, to nie zerwaliby ze sobą z tak głupiego powodu – bo jak inaczej nazwać rozstanie, którego geneza leżała w tym, że Matt przyjaźnił się z chłopakiem, którym interesowała się Evansówna? Po Lloydzie nastał Carrick, o którym Dorcas nie lubiła mówić – może dlatego, że połączyło ich jedynie częste imprezowanie i fascynacja płcią przeciwną. Feralna znajomość z Carrickiem zaprowadziła ją w ramiona Sturgisa Podmore'a, z którym wydawać by się mogło, że będą już zawsze, a potem był Frank i przy nim też miała trwać do grobowej deski. Niestałość uczuciowa miała się skończyć wraz z erą Longbottoma. Teraz Dorcas kochała Edgara Bonesa.

Edgar, najstarszy z trójki Bonesów, uczęszczających do Hogwartu, był o rok starszym Puchonem, fantastycznym graczem quidditcha, najlepszym członkiem puchońskiej drużyny klubu pojedynków i niesamowicie inteligentnym facetem, który miał w tym roku szansę zostać prefektem naczelnym. A dodając do tego wszystkiego fakt, że był również największą miłością – jak dotąd – w życiu Meadowes, można śmiało stwierdzić, że to facet idealny dla Dor. Cały zamek był zdania, że ta dwójka idealnie do siebie pasuje.

Dorcas szła przez szkolne korytarze, zmierzając na spotkanie z Edgarem. Nie spieszyła się, nigdy się nie spieszyła. Wiedziała, że wygląda dobrze (ba! olśniewająco), że Bones na nią czeka (zawsze przychodził wcześniej), że wypada się chwilę spóźnić, zwłaszcza, że robi się wtedy większe wrażenie (a Dorcas lubiła robić wrażenie na swoim chłopaku). Była już na siódmym piętrze, nieopodal Wieży Północnej. Pod jednym z okien stał wysoki chłopak o sylwetce sportowca, spoglądał na horyzont, przez co Meadowes widziała jedynie jego profil. Jednak nie potrzebowała nawet na niego patrzeć, żeby wiedzieć, jak wygląda – znała jego twarz na pamięć. Mocno zarysowana szczęka, kilkudniowy zarost, niebieskie oczy i wąskie usta. Ciemne włosy układające się w delikatne loki, którymi tak bardzo lubiła się bawić.

Meadowes podeszła na palcach do chłopaka, który wydawał się jej nie zauważać, z zamiarem przestraszenia go. Jednak kiedy była już przy nim, on odwrócił się nagle z zaskakującą szybkością, chwycił ją w pasie i przy akompaniamencie jej radosnego pisku obrócił się kilka razy dookoła.

– Wariat! – zawołała, tuląc się do jego torsu.

– Wariuję na twoim punkcie – szepnął do ucha Dor i złożył delikatny pocałunek na jej ustach.

Dorcas pociągnęła Edgara w stronę parapetu, na którym oboje usiedli, trzymając się za ręce i zaczęli rozmawiać. Cudowne było w ich relacji to, że mogli mówić o wszystkim. Dor mogła opowiadać o swoich pasjach, modzie, kobiecych problemach, które były czarną magią dla mężczyzn, a Bones dzielił się z nią planami taktyk na mecze quidditcha, tłumaczył reguły, zachęcał do sportu.

– Dlaczego odmówiłeś? – spytała nagle Meadowes, a Edgar spojrzał na nią ze zdziwieniem, bo pytanie nie miało nic wspólnego z tematem ostatniego meczu drużyny narodowej, o którym właśnie mówił. – Zasłużyłeś na odznakę prefekta naczelnego. To ty powinieneś być prefektem, a nie Lloyd.

– Mówisz tak tylko dlatego, że nie lubisz Matta – zauważył z rozbawieniem.

– To nie tak, że go nie lubię… – oburzyła się Dorcas, układając usta w podkówkę.

– Po prostu masz na niego alergię, od kiedy zerwaliście – dopowiedział za nią Bones, pstrykając ją delikatnie w nos. Dorcas zmarszczyła czoło i wciągnęła głośno powietrze.

– Po prostu ty bardziej zasłużyłeś na odznakę!

– No dobrze, załóżmy, że zgodziłbym się na nią… – zaczął, nachylając się nad dziewczyną i muskając delikatnie jej policzek. – I pomyślmy hipotetycznie…

– Czysto hipotetycznie? – zaczęła się z nim droczyć.

– Czysto hipotetycznie… Zostaję prefektem naczelnym – szepnął, całując ją w usta. – Mam więcej obowiązków… – Kolejny pocałunek. – Mniej czasu… – Następny pocałunek. – A dokładnie w tej chwili siedziałbym na obowiązkowym spotkaniu prefektów, a ty byłabyś sama w dormitorium…

Dorcas wzięła głęboki oddech, wdychając nieziemskie perfumy Edgara. Spojrzała głęboko w jego piękne niebieskie oczy, w których dostrzegała tyle ciepła i zakręciła na swoim palcu jeden z loczków spadających mu na czoło.

– W takim razie… – zrobiła przerwę, by pozwolić mu pocałować się znowu. – Dobrze, że odmówiłeś…

Dorcas przylgnęła do Edgara, wpijając się namiętnie w jego usta, a on objął ją w pasie, by była jeszcze bliżej niego.

– Żałuję, że nasz wspólny wyjazd pod koniec wakacji się nie udał – powiedział Bones, spoglądając w zamglone oczy ukochanej, która wciągnęła raptownie powietrze. Mieli spędzić wspólnie ostatni tydzień lata, wyjechać do letniego domu Bonesów w Conwy, ale zrezygnowała w ostatniej chwili, gdy sprawa jej siostry się skomplikowała...

– Błagam, nie musicie ślimaczyć się publicznie! – Para natychmiast oderwała się od siebie i spojrzała w stronę osoby, która tak bezczelnie przerwała im wspólną chwilę. I chociaż Dorcas nie była gotowa by rozmawiać o rodzinnych sprawach nawet z Edgarem, to przerywanie w ich spotkaniu było nie do zaakceptowania.

– Macdonald… – wychrypiała wściekle Dorcas, widząc przed sobą blondynkę, która ze wrednym uśmiechem spoglądała na swoją współlokatorkę i jej chłopaka. Meadowes zacisnęła pięści z nerwów, a Bones złapał ją uspokajająco za rękę.

– Możemy ci w czymś pomóc, Mary? – spytał spokojnie, chcąc uniknąć jakiegoś starcia między dwiema dziewczynami.

– Tak, być może będziecie przydatni do czegoś innego niż powodowanie wymiotów – mruknęła od niechcenia Gryfonka i przyjrzała się swoim paznokciom.

– Zaraz ją zabiję – westchnęła Dorcas, gromiąc spojrzeniem blondynkę. Kiedy była przy nich Lily, Macdonald starała się trzymać język za zębami, jednak kiedy Ruda była nieobecna wraz z nią znikały wszystkie opory Mary.

– Widzieliście może Remusa?

– A co? Nawet biedny Lupin ma już dość twojego towarzystwa? – zakpiła z niej Meadowes. – Nie dziwię mu się. I tak już długo wytrzymał…

– Myślisz, że twoje słowa mnie obrażą? Nie ten poziom intelektualny, skarbie.

– Nie muszę cię obrażać – stwierdziła Dorcas. – Powinnam ci raczej współczuć. Chodź, Edgarze, przestało mi się tu podobać. Zbyt wysoki współczynnik sukowatości w powietrzu…

Dorcas chwyciła Bonesa za rękę i pociągnęła w głąb korytarza, obiecując sobie w duchu, że w najbliższym czasie udowodni Lily, że ta Mimoza wcale nie jest taka, jak jej się wydaje.


***

Podjęcie decyzji w sprawie zajęć dodatkowych było dla Lily nie lada wyzwaniem. Musiała wszystko dokładnie przemyśleć. Po pierwsze: klub, do którego Evans musiała dołączyć, nie miał marnować jej czasu i tym samym powinna wyciągnąć z niego jakieś korzyści. Po drugie: osoby, należące do danego stowarzyszenia, koniecznie powinny odpowiadać Evansównie – nie miała ochoty na jakiekolwiek kłótnie. Po trzecie: wszelkie zajęcia dodatkowe, na które uczęszcza James Potter i inni jemu podobni, nie wchodziły w grę! Dlatego też Lily musiała uważnie przeanalizować każdy z klubów, rozpisać sobie wszystkie za i przeciw, i podjąć ostateczną decyzję, która i tak nie zadowalała jej całkowicie. W pierwszej kolejności Evans odrzuciła wszystkie absurdalne pomysły, takie jak quidditch, chór, orkiestra i klub gargulkowy. Następnie rozważała wady i zalety każdego ze stowarzyszeń, tak by wyeliminować kolejne złe pomysły. Ostatecznie zadawała sobie pytanie: kto należy do tego klubu? i wtedy decydowała.

A jedyną rzeczą, która jej po tym wszystkim pozostała, było sfinalizowanie swoich postanowień. Specjalnie wyszła chwilę wcześniej przed spotkaniem prefektów, żeby wpisać się na listę członków. Tuż obok słynnych klepsydr, które ukazują punkty zdobyte przez poszczególne domy, wisiała tablica ogłoszeń, na której wywieszane były wszelkie informacje dotyczące tego, co dzieje się w szkole, w tym broszury i spis wszystkich aktywistów każdego klubu w szkole. Płonące pochodnie oświetlały jej drogę. Mimo wczesnej pory w zamku było pusto, a Evansównę nawiedziło dziwne przeczucie, że powinna załatwić wszystko jak najszybciej i pędem uciec na spotkanie prefektów.

Rudowłosa pochwyciła zaczarowane pióro i wpisała się na pierwszą z list. Miała nadzieję, że nie pożałuje tego i przystąpienie do Pykostrąków okaże się dla niej korzystne. Zanotowała swoje nazwisko również na spisie członków klubu szachowego i już miała podpisać się na kolejnym pergaminie, kiedy usłyszała, jak ktoś za jej plecami szepcze jej imię. Znała ten głos doskonale i rozpoznałaby go w każdym momencie. Machinalnie wstrzymała oddech i zamknęła oczy, jakby to miało jej pomóc, przenieść ją w inne miejsce, sprawić że zniknie. Jej przeczucie okazało się być trafnym, ale nie była zadowolona z tego powodu. Musiała grać…

Odwróciła się na pięcie, przyjmując pogardliwy wyraz twarzy i spojrzała na osobę, która znajdowała się na szczycie listy osób, których nie chciała spotkać. Tuż przy wejściu do lochów stał chuderlawy chłopak, który był niewiele wyższy od Lily. Jego ziemista cera odbijała się na tle czarnych, o wiele za długich włosów, zlewających się z za dużą szkolną szatą z drugiej ręki, która wisiała na nim jak na wieszaku.

– Severus – wysyczała przez zęby głosem przesączonym jadem. Jeszcze kilka miesięcy temu cieszyłaby się na widok tego chłopaka, który niegdyś był jej najlepszym przyjacielem. Jednak teraz oddałaby wszystko, żeby nigdy się na niego nie natknąć. Snape zrobił krok w jej stronę, powłócząc za sobą nogami. Światło pochodni oświetliło jego tłuste włosy, a haczykowaty nos rzucił cień na połowę twarzy. Jego postać sprawiła, że Lily przeszedł po plecach nieprzyjemny dreszcz. Jego widok kiedyś tak swojski i przyjazny, teraz był dla niej odrażający. Odrzucał ją do tego stopnia, że odwróciła wzrok i ruszyła w drugą stronę.

– Lily, poczekaj! – zawołał za nią Ślizgon i złapał ją w ostatniej chwili za rękę. Evansówna wyszarpnęła dłoń z jego uścisku i zmierzyła wzrokiem. Chłopak cofnął się do tyłu. – Chciałem z tobą porozmawiać już w pociągu, ale nie mogłem cię znaleźć.

Gryfonka prychnęła niczym rozjuszona kotka.

– Ach, naprawdę? Za to ja widziałam ciebie nie raz i przyznam szczerze, że nie miałam na to ochoty – powiedziała i już miała odejść, kiedy Severus znów złapał ją za rękę.

– Ale, Lily!

– Nie dotykaj mnie, Snape! – Jej krzyk potoczył się echem po sali wejściowej, wspinając się pod ginące w mroku sklepienie. Młody Ślizgon z przerażeniem puścił rękę dziewczyny, jednak pozostał w pozycji gotowości, tak by móc ją złapać jeszcze raz. Gdy echo ucichło, zapanowała między nimi niezręczna cisza, której żadne nie przerwało, choć tak byłoby najlepiej. Serce Lily pękało ponownie na tysiące kawałków, myśl o tym co stało się z nimi, z ich relacją bolała ją tak strasznie, że nie potrafiła zrobić żadnego ruchu.

– Lily? – Znikąd pojawiła się kolejna osoba. Wysoki Puchon spoglądał na byłych przyjaciół. Był to kolejny mężczyzna z przeszłości Rudej.

Daniel Collins był ściśle związany z Lily. Danny, rok starszy od Evansówny uczeń Hufflepuffu, który cieszył się w Hogwarcie sporym szacunkiem, spowodowanym zapewne funkcją prefekta – którą piastował do końca jego szóstego roku – miejscem w puchońskiej drużynie quidditcha, osiągnięciami w klubie pojedynków, a także nieziemską urodą Adonisa i przyjaznym charakterem. Collins zaliczał się do uczniów popularnych, inteligentnych, prawie idealnych – czyli do grupy osób, z którymi Lily niezbyt chętnie obcowała. Los jednak chciał, że ich ścieżki się skrzyżowały. Zaczęło się to dość niewinnie, wspólnym patrolem, podczas którego okazało się, że Daniel ma odrobinę oleju w głowie, jest kulturalny, zabawny, odpowiedzialny i ani odrobinę nachalny. Później zwyczajne przywitania na korytarzu zamieniły się w krótkie pogawędki, potem przyszedł czas na wymianę listów i wspólne spędzanie przerw. Wszystko toczyło się w swoim tempie, które Lily uznawała za odpowiednie. Zanim zdążyła cokolwiek poczuć do Collinsa, poznała go i zaprzyjaźniła się z nim. Ich związek, który zaczął się na początku piątego roku Rudowłosej, opierał się na zdrowej relacji, solidnych fundamentach, które długo budowali i wzajemnym zaufaniu. W momencie gdy życie Evans zaczynało się walić, Danny był jej ostatnim bastionem, który upadł w najgorszym momencie. Ich rozstanie, planowany wyjazd Daniela, strata Severusa, Potter. Ostatnie miesiące piątej klasy wykończyły ją psychicznie, a osoby, które mogły jej pomóc, były przy okazji powodem jej wszelkich trosk.

– Przepraszam, że musiałaś czekać – powiedział Daniel w sposób beztroski, tak jakby naprawdę byli umówieni, a on spóźnił się kilka minut. Poprawił swoją szatę i z uśmiechem na twarzy podszedł do niej i Snape'a. – Coś się stało?

– Nie, Danielu. Nic się nie stało – odpowiedziała naturalnym tonem Lily, próbując sprawić wrażenie, że cieszy się na widok Puchona. Widząc spojrzenie Snape’a, który nigdy nie darzył Collinsa sympatią, wiedziała, że jej były chłopak to w tym momencie jedyna deska ratunku. Postanowiła się trzymać go kurczowo do momentu, aż Severus zniknie. – Powinniśmy już iść, bo zaraz się spóźnimy.

– Lily, proszę… – wyszeptał Ślizgon, ale w tym samym momencie Daniel podał Evansównie swoją dłoń, a ta przyjęła ją z uśmiechem i razem ruszyli w stronę Wielkiej Sali.

– Na pewno wszystko w porządku? – Nachylił się do niej dyskretnie Puchon. – Jesteś strasznie blada, bardziej niż zwykle… Chociaż myślałem, że to niemożliwe.

– Nic mi nie jest, Danny – odparła, puszczając rękę chłopaka i oddalając się na bezpieczną odległość. Wiedziała, że sama wpakowała się z deszczu pod rynnę. Chociaż uwolniła się od Snape’a, to sama wepchnęła się w ramiona Daniela – i tak źle, i tak niedobrze. Sytuacja zaczynała się robić coraz bardziej niezręczna. – Powinnam już iść, mam spotkanie prefektów.

– Ależ to nie problem. Ja też się na nie wybieram – odparł z ujmującym uśmiechem Danny.

– Ty?

– Zapomniałaś, że także jestem prefektem?

– Oczywiście, że nie – powiedziała stanowczo, marszcząc czoło. – Pamiętam, że byłeś prefektem, ale pod koniec zeszłego roku zrezygnowałeś.

– Fakt, jak zwykle masz rację – mruknął Collins, nie przestając się uśmiechać. – Jednak Dumbledore uznał, że choć nie zostanę prefektem naczelnym, to nie odbierze mi odznaki.

– Czyli nadal będziemy się spotykać? – spytała niepewnie Evans, a chłopak uśmiechnął się jeszcze szerzej. – Oczywiście chodzi mi o obowiązki prefektów.

– Oczywiście. – Kiwnął głową ze zrozumieniem. – Skoro idziemy w tym samym kierunku, to może porozmawiamy?

– A o czym chciałbyś rozmawiać? – Lily czuła jak rośnie jej wielka gula w gardle. Obawiała się rozmowy z Danielem, pierwszej normalnej rozmowy od czasu ich rozstania.

– Może o tym, dlaczego wczoraj przede mną uciekłaś?

***

Hogwart był ogromny, ale rzadko kiedy zdarzało się, że ktoś zupełnie znikał i nie dawało się go znaleźć – zwłaszcza, jeżeli chodziło o jednego z Huncwotów, najbardziej rozpoznawalnych chłopaków w szkole. A jednak! Mary nie była w stanie powiedzieć, jak długo już szukała Lupina. Chyba nigdy nie zwiedziła tylu miejsc w zamku podczas jednego spaceru, ale Remusa nigdzie nie było. To nowość. Wydawać by się mogło, że Lunatyk ma wrodzony, szósty zmysł, który zawsze mu podpowiadał, że w danej chwili Macdonald go potrzebuje i wtedy też się pojawiał u jej boku. A teraz? Potrzebowała go jak nigdy wcześniej, był jej jedyną nadzieją, jedynym przyjacielem, któremu mogła bezgranicznie zaufać, a on zniknął.

Mary poprawiła swoją obcisłą bluzkę z o wiele za dużym dekoltem i wpatrując się w swoje paznokcie, szła przed siebie, wspominając krótką wymianę zdań z Meadowes. Nigdy nie potrafiła zrozumieć tej dziewczyny. Czy tak trudno było zamknąć jej ten debilny dziób, albo po prostu odpowiedzieć, że nie widziała Remusa? Czy wszędzie musiała publicznie okazywać swoje uczucia względem Bonesa? I czy on, z pozoru całkiem przyzwoity facet, nie mógł wybrać innej idiotki?

– Uważaj, jak chodzisz! – Piskliwy krzyk ocucił ją z tych myśli i zmusił do spojrzenia na osobę, na którą prawie wpadła przez tą chwilę nieuwagi.

– Brina. – Stała przed nią długonoga Krukonka z jej roku. Sabrina Bolle była jedną z najładniejszych dziewcząt w Hogwarcie, ale uprzejmość nie współgrała z jej urodą. I choć pod względem wyglądu była od zawsze wzorem dla Mary, tak jak i jej przyjaciółka Elisa Fawley, to za każdym razem kojarzyła jej się z czasami, gdy większość szkoły albo jej nie zauważała, albo ją gnębiła. Nadal pamiętała wyzwiska, jakie w jej stronę kierowała Bolle, jak okrutne słowa potrafiła wypowiedzieć. I mimo że teraz wszyscy wiedzieli, kim jest Mary Macdonald, to Brina nadal pozostawała okrutna względem blondynki.

– Skoro masz tak sokoli wzrok, to może zaczniesz patrzeć, jak łazisz?

– Szukałam kogoś… — odpowiedziała cicho Mary, wdychając powietrze. Bolle uśmiechnęła się złowrogo.

– Ach tak… Już wszyscy wiedzą, że szukasz swojego chłoptasia… – powiedziała, a Macdonald momentalnie się spięła. – Mała Mary i Remusek… Chyba musisz mu wyjaśnić kilka spraw, prawda?

– Uważasz, że masz prawo się wtrącać do czyjegoś życia? Myślisz, że tylko dlatego, że jesteś śliczna i lubiana to wszystko ci wolno? Że możesz kpić z Remusa?

– Ależ tak! – zaśmiała się perliście Krukonka. – Tak właśnie myślę. I powiem ci coś jeszcze… Ty sama tak myślisz.

– Nie jestem tobą… – mruknęła wściekle przez zaciśnięte zęby Mary.

– Oczywiście, że nie jesteś mną – zgodziła się od razu Bolle, poprawiając swoje długie, brązowe loki. – Ale chciałabyś być.

Obdarzyła Mary jeszcze jednym wrednym uśmiechem i wymijając ją, oddaliła się w kierunku wieży Ravenclawu.

– Nie jestem tobą… – powtórzyła cicho Macdonald, zamykając oczy. – Jestem lepsza.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz