11 lutego 2022

Rozdział II

 

Wysoki brunet pokonywał długie schody, przeskakując co drugi stopień. Chciał jak najszybciej pokonać drogę, dzielącą go od dormitorium, zważając na to, żeby nie stłuc butelek, które trzymał w rękach. Jego celem był najwyżej usytuowany punkt w wieży Gryffindoru, męska sypialnia z numerem trzynastym – miejsce, którego bali się, a jednocześnie byli ciekawi, wszyscy, nawet McGonagall. Powodem tego były liczne hałasy, niepokojące odgłosy i osoby zamieszkujące ów dormitorium.

Syriusz stanął naprzeciwko drzwi, na których wisiał numerek trzynasty i tabliczka z czterema nazwiskami: Black, Lupin, Pettigrew, Potter i bez zbędnych ceregieli kopnął w nie z całej siły. Drzwiczki ustąpiły z głośnym hukiem i młody Gryfon wszedł do królestwa bezładu.

Jeżeli kiedykolwiek jakiś rodzic powiedział swojemu dziecku, że nie ma porządku w pokoju, to z pewnością nie miał styczności z tymi młodzieńcami. Oczywiście z reguły zakłada się, że chłopcy bałaganią o wiele bardziej niż dziewczynki, ale widok dormitorium numer trzynaście przechodził wszelkie pojęcie. Trudno nawet opisać to, jak wyglądał ów pokój. W umeblowaniu nie różnił się niczym od innych sypialni w wieży Gryfonów, cztery duże łóżka z baldachimami, cztery szafki nocne, jedna duża szafa na ubrania i przejście do niewielkiej łazienki, a wszystko to utrzymane w gryfońskich odcieniach czerwieni i złota oraz ciemnego drewna. Jednak ten kwartet nie byłby sobą, gdyby podtrzymał swoje lokum w stanie względnego porządku. Nieistotne było dla nich czy podłoga jest widoczna spod grubej warstwy syfu, składającej się z ubrań czystych i brudny, notatek, przyborów szkolnych, listów miłosnych od wielbicielek, pozostałości po wszelkich używkach czy czymkolwiek jeszcze. Nie miało dla nich znaczenia to, że w szafie powinna znajdować się odzież, a nie dziwne wynalazki wątpliwej skuteczności. Mieli w głębokim poważaniu to, że porządek w ich dormitorium powinien być regularnie sprawdzany przez prefektów. Oni mieli sposób na wszystko…

Czwórka chłopaków z szóstego roku niewątpliwie należała do osób, uznawanych za najciekawsze w całym zamku. Huncwoci. Jedno słowo, a potrafiło wywołać tak wiele skrajnych emocji u osoby, która je usłyszała. W skład tejże znamienitej grupy wchodziły osobowości wyjątkowo skrajne. Niektórzy porównywali przyjaźń Huncwotów do piramidy, której podstawy dzielnie dźwigali Lupin i Pettigrew, by na jej szczycie mogli lśnić Potter z Blackiem. I choć z boku cała sytuacja mogła zostać w ten sposób trafnie opisana, to nikomu nie udało się jeszcze zdefiniować więzi, jaka łączyła czwórkę rozrabiaków.

James Potter siedział na parapecie, wyglądając na skryte w mroku błonia i wystukując palcem o szybę rytm jakiejś piosenki. Myślał ostatnio coraz częściej, zauważył z niezadowoleniem Syriusz, zwłaszcza od tamtej imprezy. Black znał Pottera od podszewki, wiedział o nim prawie wszystko i doskonale potrafił rozpoznać, w jakim stanie znajduje się aktualnie jego przyjaciel. Był jedną z nielicznych osób, które posiadały niezwykle rzadką zdolność zaglądania pod maskę Jamesa i odkrywania jego prawdziwych uczuć. Zawsze, gdy Potter opuszczał swoje ciało, by duszą bujać w niebieskich migdałach, wpatrywał się w dal, szukając za horyzontem odpowiedzi na swoje pytania. Syriusz uważał, że James w takich momentach wygląda jak skończony idiota (nie żeby w innych momentach było inaczej) i guzik zobaczy, bo za każdym razem okulary zsuwały mu się na sam czubek nosa. Black czasami zastanawiał się, co siedzi w głowie jego przyjaciela. Potter nigdy nikomu, nawet swojemu najbliższemu kumplowi, nie zdradził swoich najskrytszych myśli. I dobrze, pomyślał Syriusz. Nie mam zamiaru znowu słuchać o Evans. Chociaż czy James nadal o niej myślał? W końcu miał teraz inne widoki… 

W dormitorium znajdowały się jeszcze dwie osoby, a przynajmniej tak myślał Black, biorąc pod uwagę Lupina, siedzącego na jedynym w pomieszczeniu fotelu i zasunięte kotary łóżka Petera. Remus westchnął zmęczony na widok Blacka, ale gdy zauważył to, co on ze sobą przyniósł, uśmiechnął się w iście huncwocki sposób i radośnie klasnął w dłonie, wyrywając tym samym Pottera z amoku.

— Nareszcie jesteś! — zawył dziko James i natychmiast doskoczył do przyjaciela, biorąc od niego dwie butelki skrzaciego wina. Wyszczerzył się jak głupi i podał jedną flaszkę Lupinowi. — Coś ty się tak guzdrał?

— A zaczepiłem taką jedną po drodze — skwitował krótko Syriusz i wzruszył ramionami.

Historia Huncwotów zaczęła się sześć lat wcześniej w Ekspresie do Hogwartu. Właściwie tak rozpoczynała się każda, a przynajmniej znaczna większość, szkolnych przyjaźni. Już pierwszego dnia szkoły chłopcy przypadli sobie do gustu. Na początku był Potter i Black, duet doskonały. Być może było im to po prostu pisane, być może Potter był dla Blacka przyjacielem idealnym, takim, który jest przypisany każdemu człowiekowi z góry? Stali się już wówczas nierozłączni. Wtedy pojawił się Lupin. Na pierwszy rzut oka był kompletnym przeciwieństwem Pottera i Blacka – cichy, spokojny, odrobinę nieśmiały i lekko przestraszony. Jednak pierwsze wrażenie często bywa mylne. Ostatni dołączył do nich Peter. On najbardziej od nich odbiegał, ale mimo wszystko zaprzyjaźnił się z nimi i wszyscy razem, całą czwórką, stworzyli bandę najpopularniejszych chłopców w szkole, zgraję największych dowcipnisiów w Hogwarcie i najbardziej zgraną paczkę przyjaciół, która od sześciu lat trzymała się razem i zapowiadano, że to się nigdy nie zmieni.

Huncwoci byli zlepkiem różnych osobowości, ambicji i wartości. Każdy z chłopców był na swój sposób indywidualistą, każdy z nich miał swoje zdanie i może to właśnie sprawiło, że mimo wielu cech wspólnych, a było ich niemało, to właśnie różnice urozmaicały huncwocką przyjaźń i chroniły od monotonii. Chociaż w ich życiu monotonia pojawiała się niezwykle rzadko.

James wyjął z tylnej kieszeni różdżkę i wymawiając odpowiednie zaklęcie, machnął nią wysoko w powietrzu. Wszystkie meble i wszelkie inne przedmioty obecne w dormitorium przesunęły się pod ścianę, tworząc na środku wolną przestrzeń. Lupin wrócił na swój fotel i sprawnym ruchem otworzył butelkę z winem. Potter szybko poszedł w jego ślady, nie mogąc sobie odmówić takiej przyjemności, jaką był ten trunek i usadowił się na dywanie, opierając się plecami o ramę łóżka.

— Pete, wstawaj! — ryknął Syriusz, ciągnąc za zasunięte kotary, a zza nich wydobyło się ciche mruknięcie. Po kilku sekundach z łóżka wypełzł Pettigrew – niski, w porównaniu do swoich przyjaciół, chłopak z widoczną nadwagą o szczurzej twarzy, pokręcił nosem i spojrzawszy na napitek trzymany przez Blacka, od razu pojawił się koło niego.

Widok tej czwórki w dormitorium o tej porze mógł być odrobinę szokujący. W końcu był to ostatni wieczór przed początkiem roku szkolnego i z tego też powodu zniesiono ciszę nocną. Wielu wykorzystywało zawsze tę okazję do zorganizowania jakiejś imprezy, zwiedzenia zamku i psotania psikusów, a Huncwoci byli w tym wszystkim przodownikami. Dlatego też od rana wszyscy uczniowie wstrzymywali oddech w oczekiwaniu na huncwocki żart, który chyba stał się już szkolną tradycją. Na widok młodych Gryfonów inni studenci przystawali w miejscu i z zainteresowaniem przyglądali się ich poczynaniom, które były wyjątkowo zwyczajne. Kilkanaście osób zdążyło się spytać jeszcze przed ucztą, o której rozpoczyna się balanga w Pokoju Wspólnym i czy mają może coś przynieść. Trzeba było widzieć ich zdumione i zrezygnowane miny, gdy Huncwoci ze stoickim spokojem mówili, że w tym roku nic nie organizują. Brak psikusa? Ależ to tylko z pozoru tak wyglądało. Bo co było najważniejsze w dobrym kawale? Ano satysfakcja! I to Huncwoci osiągnęli i to jak… Każdy spodziewał się niesamowitego żartu, a oni zakpili z nich i zrobili właśnie coś zupełnie odwrotnego. To dopiero dobry dowcip...

— No to panowie, za ten kolejny rok! — Remus uniósł butelkę w górę, a przyjaciele zawtórowali mu, zgodnie krzycząc:

— Za kolejny rok!

— Jakie mamy plany? — spytał Potter, szybko przełykając czerwony płyn.

To była kolejna huncwocka tradycja. Chłopcy na początek każdej kolejnej klasy wyznaczali sobie jakieś cele, które do czerwca miały zostać zrealizowane. Wypowiadając takowe zobowiązanie przy świadkach, czuło się obowiązek do spełnienia go.

— Moja mama liczy, że w tym roku trochę schudnę i znajdę w końcu jakąś dziewczynę – westchnął niby od niechcenia Peter. Wbrew jego wszelkim oczekiwaniom, Huncwoci zachowali całkowitą powagę. Chłopcy wymienili między sobą pełne niepokoju spojrzenia.

— Pete – zaczął z przestrachem James, spoglądając znacząco na przyjaciela – ale twoja mama upiekła ciasteczka?

— Co?

— No wiesz, te czekoladowe – szepnął Remus, a Pettigrew zrobił wielkie oczy. Czekoladowe ciasteczka pani Pettigrew były znane w całym Hogwarcie i uchodziły za jedne z najlepszych wypieków. Matka Petera od zawsze piekła je dla swojego syna oraz jego przyjaciół i często przysyłała słodkie paczki do zamku. Jednak czy jej nowe, zaskakujące oczekiwania wobec syna oznaczały koniec tej pysznej tradycji? Peter pokręcił smutno głową, a Huncwoci jęknęli żałośnie.

— To, że ty zajmujesz za dużo miejsca, nie znaczy, że my również mamy cierpieć – mruknął niezadowolony Black, krzyżując ręce na piersi. W takich momentach Syriusz wyglądał wprost komicznie i jego współlokatorzy nie mogli się powstrzymać ze śmiechu.

— Dobra, to teraz serio. Jakie mamy plany? — powtórzył swoje pytanie James.

— Ale ja mówiłem serio – odezwał się cicho Peter, wywołując tym samym kolejną salwę śmiechu.

— Jasne, Pete. Do końca tego roku znajdziesz swoją drugą połowę i będziesz chudszy o połowę – sarknął Black, zerkając kątem oka w stronę Jamesa. Syriusz nie wierzył w miłość, dla niego była to tylko bajka, którą opowiada się małym dzieciom, a te później ślepo poszukują osoby, która takim uczuciem będzie je darzyła. — A ty Remi, też szukasz panienki?

— Szukam ukrytych przejść – skwitował Lupin i wyciągnął z kieszeni pusty pergamin. Pociągnął spory łyk z butelki i przykładając do papieru różdżkę wypowiedział na głos huncwocką mantrę: — Uroczyście przysięgam, że knuję coś niedobrego. — Pergamin natychmiast zaczął się zapełniać czarnymi liniami, które formowały się w przeróżne kształty, by w końcu na samym szczycie pojawił się lśniący napis:

Panowie Lunatyk, Glizdogon, Łapa i Rogacz,

zawsze uczynni doradcy czarodziejskich psotników,

mają zaszczyt przedstawić

MAPĘ HUNCWOTÓW


Mapa była sama w sobie czymś niezwykłym, swego rodzaju magicznym artefaktem, ale dla Huncwotów miała jeszcze większą wartość, stała się dla nich jakby przypieczętowaniem przyjaźni. Gryfoni zaczęli ją tworzyć w trzeciej klasie, jednak do tej pory nie udało im się to w pełni.

— Nie sprawdziliśmy jeszcze wschodniego korytarza na trzecim i piątym piętrze – stwierdził Remus, wskazując palcem na puste plamy na mapie. — Tak samo jak drugiego poziomu lochów i całego pionu Wieży Południowej. Chciałem jeszcze rozszyfrować schemat schodów i nanieść przejście obok Przedsionka Psot.

— Myślałem o tym, żeby poszerzyć mapę – przerwał Lupinowi James, pochylając się nad przyjacielem. — Powinniśmy nanieść polany w Zakazanym Lesie, niekiedy ciężko jest się z niego wydostać, a to by nam z pewnością pomogło.

— No to Lunio ma już co robić, a ty, Rogaś?

— Quidditch. — Tylko jedno słowo padło z ust okularnika, a wypowiedział je z najwyższą czcią, jaka przysługuje jedynie bóstwom. Potter nie musiał niczego tłumaczyć. Wszyscy doskonale wiedzieli, że od poprzedniego roku młody Gryfon miał aspiracje na kapitana szkolnej drużyny quidditcha, a w przyszłości chciał związać swoje życie z tym sportem. — Mówię wam, w wakacje McGonagall przyśle mi odznakę.

— Natomiast ja, panowie – przemówił uroczystym tonem Syriusz, unosząc do góry butelkę – czując, jak czas ucieka mi przez palce, postanowiłem, iż dokończę listę.

O istnieniu słynnej listy Syriusza Blacka, wiedział chyba każdy, jednak nikt, oprócz Huncwotów, nie znał jej treści i tego czego ona dokładnie dotyczy. Pomysł na jej stworzenie zaświtał w szalonej głowie Łapy w trzeciej klasie, kiedy to dostrzegł jak dużym zainteresowaniem cieszy się wśród swoich koleżanek. Wtedy, mimo swojego młodego wieku, postanowił, że umówi się z najładniejszą z nich. Dlatego też razem ze swoimi przyjaciółmi spisał ranking dziesięciu najładniejszych dziewcząt w Hogwarcie. Oczywiście Syriusz dopiął swego i umówił się z numerem pierwszym – Kiarą Davies, ale po dwóch randkach jej miejsce zajęła Gwen Parker – ówczesny numer dwa. Black tak często zmieniał dziewczyny, że postanowił zmienić zasady dotyczące listy – spisał nazwiska wszystkich atrakcyjnych dziewcząt i stopniowo je z tego spisu wykreślał. Było to o tyle trudne zadanie, że co roku kolejne roczniki młodych panien wyrastały z wieku dziecięcego i załapywały się w obszar zainteresowań Blacka.

— Skoro już o skreślaniu panienek mowa — westchnął Syriusz, szturchając Pottera w ramię – spotkałem Evans, kiedy wracałem do dormitorium.

Spojrzenia obecny spoczęły na Potterze, który zignorował wypowiedź swojego przyjaciela i wypił do dna zawartość swojej butelki. Zapanowała niezręczna cisza, która rzadko kiedy bywała towarzyszem Huncwotów. Nawet w ich przyjaźni nastały zmiany, spowodowane wakacyjnymi rewelacjami, chociaż mało kto zdawał sobie z tego sprawę. 

***

Kilkanaście godzin wcześniej

Dorcas rozsiadła się wygodnie przy oknie i wyjrzała na peron, szukając wzrokiem pozostałych dziewczyn. Tłum powoli się przerzedzał, a na stacji pozostawali jedynie rodzice pierwszoroczniaków wraz ze swoimi pociechami. Naprzeciw niej siedziała Evans, która rozłożyła się na całej długości siedzenia, brudząc je swoimi brudnymi glanami. Meadowes pokręciła nosem. Lil zawsze zabraniała jej kłaść nogi na fotelach. Dor miała przeczucie, że teraz wszystko się zmieni, tylko pytanie na jak długo.

Mawiano, że ludzie się zmieniają – jedni na lepsze, drudzy na gorsze. Dorcas miała doświadczenie z tymi odmienionymi i zazwyczaj wychodziło to im kiepsko. Jednak Lilka, ona była perfekcjonistką i Dor podejrzewała, że Evansówna zrobi wszystko, by osiągnąć swój cel. Jaki cel? Tego nie wiedziała, Ruda nie wprowadziła jej w szczegóły swojego tajemniczego planu, a postawiła od razu przed faktem dokonanym. Meadowes miała jej to za złe, przez całe lato Lily nie odpowiedziała na żaden z jej listów, nie odezwała się nawet słówkiem, a gdy w końcu się spotkały, wygląda, jakby została wyrwana z zupełnie innej bajki. Oczywiście Dor od zawsze mówiła, że rudowłosej przydałaby się odrobina odmiany i była ciekawa jak rozwinie się ta sytuacja. Miała tylko nadzieję, że Lily nie podzieli losu Macdonald…

— Widziałaś się z dziewczynami? — spytała Lily, zerkając na nią.

— Tak, byłam z Alice i Marleną na Pokątnej w lodziarni Fortescue, a potem razem pojechałyśmy do Doliny Godryka – odpowiedziała Dor, związując swoje kasztanowe włosy, tak żeby jej nie przeszkadzały.

— A z Mary? — dopytywała Ruda.

— Z Mary też.

Lily zamilkła na chwilę, uciekając od spojrzenia Dorcas. Ruda przygryzła delikatnie dolną wargę i zaczęła nad czymś gorączkowo rozmyślać. Dori pasowało to, że Lily nie pytała więcej o Macdonald – nigdy za nią nie przepadała i rozmowa o niej była dla niej czymś niepożądanym.

— Co u nich słychać?

— Alice jest jakaś dziwna, od imprezy nie odpisała na żaden z moich listów, a z Marleną kontaktowała się normalnie – poskarżyła się Dorcas, ale potem dodała z pełną powagą: — Mówiła, że jej rodzina znowu ma problemy, no wiesz…

— Tak, wiem.

Alice Cambell mieszkała z Lily i Dorcas w tym samym dormitorium i przyjaźniła się z nimi od pierwszej klasy. Nie była osobą znaną w Hogwarcie, czym różniła się od swojej najlepszej przyjaciółki – Marleny McKinnon, właściwie to każdy słyszał o jakiejś tam Cambell, ale tak naprawdę to nic o niej nie było wiadomo. Inna sytuacja miała miejsce w przypadku najbliższego otoczenia Ali. Wśród swoich przyjaciół błyszczała niczym diament, nieoszlifowany, ale piękny. W tej wyjątkowo niskiej, niższej nawet niż Lily, osóbce mieściły się nieograniczone pokłady dobroci. Alice pomagała każdemu, kogo spotkała, w sporach szukała kompromisów za wszelką cenę, trzymała się wszystkich pisanych i niepisanych zasad, a świat dla niej zawsze malował się w różowych barwach. Ta Gryfonka miała jeszcze jeden, ważny talent – potrafiła rozsiewać wokół siebie radosną aurę. Dorcas z pewnością nie mogła jej tego odmówić, bo za każdym razem gdy widziała roześmianą twarz Cambell, jej cudowne błękitne jak niebo oczy i otoczoną króciutkimi, ciemnymi włosami twarz, nie mogła opanować uśmiechu.

Było coś jeszcze. Coś o czym wiedzieli tylko przyjaciele Alice – mowa tu o jej sytuacji rodzinnej. Matka Ali urodziła się w czystokrwistej rodzinie, natomiast jej tata był mugolakiem, co rzecz jasna było odbierane jako skandal towarzyski. Oczywiście Cambell nie wstydziła się swoich rodziców, ale zdrajcy krwi nie mieli łatwego życia. W świecie, gdzie liczyły się tylko pieniądze i pochodzenie, rodzina Cambellów nie miała zbyt wiele do powiedzenia. Starożytny ród Blishwików, chyba jeszcze starszy niż Blacków, był na wyginięciu, a matka Alice – Eleonora miała poślubić jednego z kandydatów, wybranych przez jej rodziców, by później wraz z mężem przejąć nazwisko rodowe i kontynuować ciągłość rodu. Dlatego też państwo Blishwick przez długi czas namawiali ją do zmiany decyzji, gdy oświadczyła im, że ma zamiar wyjść za mężczyznę mugolskiego pochodzenia, ale w przeciwieństwie do innych rodzin o ich statusie nie zostawili jej z niczym. Nieoficjalnie przekazali córce połowę swojego stosunkowo niewielkiego już majątku, by mogła spłacić dług wobec czystokrwistych rodów, a także zapewnić sobie chwilowo byt. Jednak pieniądze szybko się rozeszły. Cambellowie mieszkali w czwórkę – Eleonora, jej mąż George, Hanna — matka George'a i Alice. Ojciec Ali pracował kilkanaście godzin dziennie za marną płacę, bo jako mugolak nie mógł objąć wysokiego stanowiska, a jej babcia potrzebowała stałej opieki lekarza, która nie była tania. Sytuacja majątkowa była w opłakanym stanie, a takie problemy mogły zasiać niezgodę w każdym miejscu.

— Podobno mają się przeprowadzić pod koniec roku – powiedziała Meadowes.

— Znowu? — zdziwiła się Evans. — To już chyba czwarty raz.

— Trzeci – poprawiła ją Dor. — A ich warunki są coraz gorsze, nie wiem, gdzie tym razem się przeniosą…

Obie zamilkły na chwilę, każda myśląc o Alice. W końcu Lily postanowiła przerwać męczącą ciszę.

— A Marlena?

— To co zwykle… — stwierdziła, wzruszając ramionami i wymieniła z Evans rozbawione spojrzenia.

Każdy znał i lubił Marlenę McKinnon. Bo zazwyczaj już tak jest, że ładne, zgrabne blondynki są popularne. Lena była osobą niezwykle towarzyską i wygadaną, wszędzie było jej pełno, wszystko chciała wiedzieć i wszystko jej mówiono. Każda plotka, która pojawiła się w Hogwarcie przechodziła przez nią i to ona była wyrocznią na temat przyszłości tej wieści. Wszelkie kluby plotkarskie liczyły się z jej zdaniem. I chociaż Marlena posiadała wiedzę, to nie rozpowszechniała jej. Była dobrym aniołem awanturników, potrafiła zataić każdy sekret, stłamsić pogłoskę w zarodku i rozróżnić prawdę od pomówienia. Dorcas uwielbiała słuchać na temat barwnej wyobraźni uczniów Hogwartu i zawsze miała wgląd w plotki na swój temat. Przyjaźń z McKinnon pozwoliła jej zachować nienaganną opinię. Marlena była również uosobieniem szaleństwa w ich dormitorium, z nią zawsze działo się coś ciekawego i zabawnego. Z resztą każdy z klanu McKinnonów był kimś wyjątkowym, a Meadowes czasami się zastanawiała czy komukolwiek udało się zliczyć to liczne rodzeństwo i kuzynostwo, które okupowało północne wybrzeże Szkocji w okolicach Oldshoremore.

— Ona chyba nigdy się nie zmieni – zaśmiała się wesoło Ruda, a Dor zmierzyła ją rozbawionym spojrzeniem.

— Uważaj, do niedawna każdy powiedziałby tak o tobie.

W tym momencie drzwi przedziału rozsunęły się i do środka weszła wysoka, zgrabna dziewczyna ubrana w białą, zwiewną sukienkę i kurtkę jeansową. Jej długie, złociste włosy powiewały za nią z gracją. Blondynka obdarzyła obecne osoby mglistym spojrzeniem brązowych oczu i przygryzła delikatnie pełne, malinowe usta.

— Mary! — zawołała radośnie Evans, robiąc przybyłej miejsce obok siebie. Ta usiadła i spojrzała na Dor, która skinęła jej jedynie głową na przywitanie. Mary pokręciła się trochę w miejscu, szukając wygodnej pozycji dla siebie i utkwiła swoje spojrzenie w rudowłosej.

— Lily – odezwała się cicho nieswoim głosem, a Ruda mruknęła na znak, że udało jej się przykuć jej uwagę – zmieniłaś się.

Ciche prychnięcie wydobyło się z ust Meadowes. Nie lubiła Macdonald od… właściwie od zawsze. Pech chciał, że dzieliły ze sobą dormitorium i musiały siebie nawzajem znosić. Właściwie to Dorcas musiała znosić ją, bo są takie osoby, które po prostu irytują. Mary nie musiała się odzywać, nie musiała nic robić, a i tak działała jej na nerwy. Już pierwszego dnia szkoły Dor wyrobiła sobie o Macdonald opinię, a przez kolejne lata tylko się upewniła, że miała rację. Mary była osobą bez charakteru, taką denerwującą mimozą potrzebującą pomocy osób trzecich. Musiała żyć z kimś w ścisłej symbiozie (choć Dorcas określiłaby to bardziej pasożytnictwem), bo inaczej czuła się zagubiona nawet we własnym dormitorium. Macdonald była jednak dobrym obserwatorem i potrafiła wyłapać u podziwianych przez nią osób cechy, które sama chciałaby posiadać, a potem naśladowała je. Dorcas nie kryła swojej niechęci wobec Mary. Były jednak zmuszone do spędzania wspólnie czasu. Zazwyczaj ich relacja ograniczała się do pogardliwych spojrzeń, cichych prychnięć i prób ignorowania siebie nawzajem, ale czasami im się to nie udawało… Dwa lata wcześniej, w czwartej klasie, doszło między nimi do poważnej kłótni. Od tamtego czasu Mary zmieniła się nie do poznania. Z szarej myszki, z którą się nikt nie liczył, stała się osobą popularną i lubianą. Zaczęła bywać na wszystkich towarzyskich spotkaniach w Hogwarcie, umawiać się z najprzystojniejszymi chłopakami, rzucać dowcipami z rękawa, modnie się ubierać i nikt oprócz Meadowes nie dostrzegł, bijącego od niej fałszu. I chociaż Dorcas znała Lily od podszewki, to bała się o nią…

Bo nie każda zmiana jest przecież dobra…

***

Kilka godzin wcześniej

Wielka Sala była miejscem, gdzie wszyscy się spotykali. Nie ważne z jakiego domu byłeś, jaki miałeś status krwi, czy byłeś popularny, czy nie, biedny lub bogaty. Nieważne! Zawsze na początek i koniec każdego roku wszyscy nauczyciele i uczniowie zasiadali w sercu Hogwartu i wspólnie spożywali ucztę. Jednak nawet w Wielkiej Sali pojawiały się podziały. I nie chodziło tu o cztery stoły, po jednym dla każdego domu, a o bardziej szczegółowe detale. Przy każdym stole panowała hierarchia, która obowiązywała wszystkich uczniów. Wszyscy, którzy zaliczali się do hogwarckiej śmietanki towarzyskiej, siadali bliżej wejścia, jak najdalej stołu profesorskiego, a reszta motłochu musiała jeść pod bacznym spojrzeniem nauczycieli. Wyjątek stanowił stół Gryfonów.

Tam wszystko było na odwrót i choć ta odmienna zasada panowała od niedawna, to już wszyscy zdążyli się do niej przyzwyczaić. A jak to się stało? Oczywiście za sprawą Huncwotów. Dokładnie trzy lata wcześniej, gdy młodzi Gryfoni rozpoczynali swój trzeci rok nauki, złamali regułę panującą od niepamiętnych czasów. Już jako trzynastolatkowie Huncwoci byli znani i lubiani, chociaż nie liczono się z nimi tak, jak tego oczekiwali. Wtedy na uczcie powitalnej chcieli usiąść w miejscu zarezerwowanym dla elity, do porządku przywołał ich ówczesny prefekt naczelny. Huncwoci uznali to jako zniewagę, głośno oświadczyli, że takie towarzystwo im nie odpowiada i przenieśli się blisko nauczycieli. Im stawali się popularniejsi, tym więcej lubianych osób szło w ich ślady, aż w końcu rok wcześniej oficjalnie zmieniono strony.

Szóstoroczne Gryfonki jednak nie chciały jadać osobno, a zapewne musiałyby, bo Dorcas, Marlena i Mary zaliczały się do elity, a Lily i Alice wzbogacały siłę szarych mas. Dlatego też wybrały dla siebie miejsce w samym środku, nie łamiąc tym samym obowiązujących zasad i jedząc posiłki w swoim gronie.

Tak również było i tym razem. Lily wraz ze swoimi przyjaciółkami zajęła stałe miejsce i oczekiwała, aż Ceremonia Przydziału się skończy. Za szóstym razem ta część powitalnej uczty nie była już tak pasjonująca, jak za pierwszym albo drugim. Podczas gdy profesor McGonagall wyczytywała uczniów z listy, starsi uczniowie zagłębiali się w swoje rozmowy. Evans nie angażowała się w pogawędkę przyjaciółek, słuchała ich, ale myślami była zupełnie gdzieś indziej.

— Czy on może przestać? — szepnęła nagle z poirytowaniem Dorcas, szukając wzrokiem zainteresowania u przyjaciółek. Mary siedziała ze spuszczoną głową, Lily była nieobecna i wpatrywała się w drugi koniec Wielkiej Sali, a Marlena i Alice przerwały swoją rozmowę i rozejrzały się z ciekawością dookoła. Jednak nic nie zobaczyły.

— Kto? Dumbledore? — zdziwiła się McKinnon, przyglądając się dyrektorowi Hogwartu, który właśnie zaczął swoją przemowę.

— Nie, nie on… — Dor wywróciła teatralnie oczyma i zerknęła ukradkiem w stronę siedzących nieopodal chłopaków. — Longbottom.

— Frank? Co on takiego robi? — zainteresowała się Lena, ściszając głos do szeptu i schylając się, jakby bojąc się, że obiekt ich rozmowy ją zauważy. Frank Longbottom siedział niedaleko dziewcząt i rozmawiał z ożywieniem ze swoim przyjacielem Kingsleyem Shackleboltem i Huncwotami. Co chwilę wszyscy wybuchali śmiechem i oglądali się dookoła, ale zdawali się nie zwracać uwagi na szóstoroczne Gryfonki.

— Cały czas się gapi… — szepnęła Dorcas, ustawiając się do chłopaka plecami i zasłaniając twarz ręką.

— Przesadzasz, Dor… — jęknęła Alice, nie patrząc nawet na starszego Gryfona.

— Nie przesadzam!

— Ja uważam inaczej… — stwierdziła Ali. — On chyba nawet nie spojrzał w tą stronę.

— Cały czas gada z Huncwotami i Kingiem – zgodziła się z nią Lena, nie spuszczając wzroku z kolegów.

— Widzisz? Wydawało ci się – mruknęła Cambell i spojrzała w przeciwnym kierunku. Wydawała się być dziwnie nieswoja.

— Nie wydawało mi się – szepnęła dobitnie Dor. — Powiem wam, że on chyba nadal się z tym nie pogodził.

— Ale z czym? — dopytywała McKinnon widocznie ożywiona kolejną, ciekawą nowinką.

— No z tym, że nie jesteśmy już razem – skwitowała Meadowes, przeczesując włosy.

— Serio?

Każda nowa hogwarcka miłostka, natychmiast stawała się sensacją. Wszystkie plotkary namiętnie śledziły historie miłosne, to jak powstawały, jak się rozwijały i jak kończyły. Rok wcześniej Dorcas doświadczyła tego na swojej skórze, co prawda nie pierwszy raz, ale zawsze… W piątej klasie tuż przed pierwszym wyjściem do Hogsmeade, Meadowes rozstała się ze swoim ówczesnym chłopakiem, Sturgisem Podmorem. Po ośmiu miesiącach Dor znowu była do wzięcia i jak to zazwyczaj bywa, człowiek cieszy się największym zainteresowanie tuż po zerwaniu. Dori dostała wiele propozycji od chłopców, którzy uważali, że jest teraz zranioną zwierzyną i będzie łatwa do zdobycia. Dziewczyna odesłała wszystkich z kwitkiem, aż pojawił się Frank Longbottom – wysportowany gracz quidditcha i inteligentny prefekt, zajmujący czwarte miejsce w rankingu najprzystojniejszych Gryfonów – chłopak idealny. Jemu Dorcas nie potrafiła odmówić i po trzech randkach (zdaniem Dor stanowcze minimum, żeby mówić o jakiejkolwiek bliższej relacji) zostali oficjalnie parą. Z początku wydawali się być duetem idealnym, jednak z czasem to coś zaczęło się wypalać. I w końcu Meadowes zerwała z Frankiem, na rzecz pewnego Puchona – Edgara Bonesa, aktualnego chłopaka Dor. Chociaż Longbottom nie wydawał się wówczas szczególnie załamany, taki układ chyba był mu na rękę.

— Serio, serio. — Dorcas pokiwała głową i pochyliła się w stronę Marleny. — Jeszcze przed wakacjami zachowywał się strasznie dziwnie. Nie zauważyłyście tego?

Alice i Lena zgodnie pokiwały głową, na znak, że niczego podobnego nie dostrzegły.

— Ale ty, Lily, widziałaś? — spytała Meadowes, szturchając Rudą w bok.

— Taa… — mruknęła od niechcenia Evans, ale Dorcas wydawała się usatysfakcjonowana taką odpowiedzią.

— Co masz na myśli, mówiąc dziwnie? — zainteresowała się Alice, lustrując Dor.

— No wiesz, dziwnie… Ciągle się gapi, cały czas na niego wpadam, zupełnie tak jakby mnie śledził…

— Może to przypadek – zwątpiła McKinnon, zerkając jeszcze raz na Longbottoma.

— Lena, ja nie wierzę w przypadki… — oświadczyła z pobłażaniem w głosie Dorcas. — To musi być coś poważnego.

— Wszystkie twoje związki były czymś poważnym, a później okazywały się przypadkami – zauważyła z satysfakcją Marlena i zaczęła wymieniać: — Fabian Prewett, Ian Abbot, Matt Lloyd, ten dwa lata starszy Ślizgon, Sturgis Podmore, Frank…

— To nie były przypadki, tylko nieudane próby, skarbie – oświadczyła uroczystym głosem Dor. — Przypadków nie ma, jest jedynie męska głupota.

— Uważasz, że Frank jest głupi? — spytała z wyrzutem Cambell.

— Jak każdy facet, co nie?

— Tu się z tobą zgodzę – odezwała się nagle Lily.

— Z tą różnicą, że u niektórych jest to irytujące a innym głupota dodaje uroku – wyjaśniła rzeczowym tonem Meadowes.

— Masz na myśli Pete'a? — zachichotała Marlena, wskazując na Huncwota. Wszystkie dziewczyny odwróciły wzrok w stronę chłopaków. Pettigrew siedział nienaturalnie zgarbiony i wyjadał ze swojej torby paszteciki dyniowe. Kiedy spostrzegł spojrzenia koleżanek, zamarł w miejscu z wytrzeszczonymi oczyma i wypchaną po brzegi buzią, a kawałek smakołyka spadł mu z ust z powrotem do torby. Dziewczyny wybuchnęły głośnym śmiechem, odwracając się od Huncwota.

— Frank to naprawdę fajny chłopak – stwierdziła Dorcas, która jako pierwsza się uspokoiła – i do tego wygląda niczego sobie, ale to nie było to, rozumiecie? Na początku było fajnie, ale później skończyło się, nie mieliśmy wspólnych tematów, nie nawiązaliśmy tej więzi – wyłożyła im to Meadowes. — On naprawdę to jeszcze przeżywa…

— Wydaje ci się – odparła znudzona już Alice.

— Umiesz to inaczej wyjaśnić?

— Mam kilka teorii – stwierdziła Cambell. Widząc wyzywające spojrzenie Dorcas, zaczęła mówić: — Uważasz, że podobasz się każdemu. W tym momencie szukasz poklasku. Albo Bones po prostu ci się znudził…

— Edgar mi się nie znudził!

— Może. — Ali wzruszyła ramionami i spojrzała w stronę stołu Puchonów. — Ale tuż przed zerwaniem z Frankiem, mówiłaś, że Sturgis nadal cię kocha. Z innymi było tak samo.

— Co cię dzisiaj ugryzło, Ali? — zdziwiła się Marlena i spojrzała po przyjaciółkach. — Co was wszystkie ugryzło?!

— Mówiłyście coś? — Lily nagle oprzytomniała, odwracając wzrok od stołu Ślizgonów, a Lena wywróciła oczami, mówiąc coś o szpitalu psychiatrycznym.

Evans jeszcze raz spojrzała w tamtą stronę, złoszcząc się na siebie. Miała o tym nie myśleć, miała przestać rozpamiętywać, miała się zmienić. U niego też się zmieniło. Nie siedział już blisko nauczycieli, a koło ślizgońskiej elity.

Naprawdę przyszedł czas na zmiany.

***

Black naprawdę wierzył w to, że ją rozpracował — wiedziała to. Był święcie przekonany, że przejrzał ją na wylot i trzyma mocno w garści, że jest tym, który w pewien sposób ją zdemaskuje. Bo czego mógłby od niej chcieć, jak nie pokrzyżowania jej planów? Jej porażka miała być dla niego jedynie rozrywką, wypełniającą lukę w jego barwnym życiu. Jednak oczekiwania Syriusza się nie spełniły i to Lily wyszła zwycięsko z tej batalii. Była z siebie dumna! Naprawdę bała się pierwszego zderzenia z kimś, kto spróbuje jej udowodnić, że tak naprawdę nie zmieniła się nic, a nic. Nie chodziło o to, że nie była pewna swojego zdania, bo była, ale o to, że mogła powinąć jej się noga. Prowokacja — największe zagrożenie jakie na nią czyhało. A nie było w Hogwarcie większego prowokatora niż Black. Trzymaj się od niego z daleka, Lily, upomniała się w myślach. Wcale nie udajesz kogoś, kim nie jesteś… Syriusz nie miał najmniejszych praw by tak uważać, bo nie znał Evans. Mógł myśleć inaczej, Lil nie zabraniała mu tego, a nawet chciała, żeby ten beznadziejny półgłówek zmusił się do tak męczącego wysiłku, ale nie miał prawa uważać, że wie kim ani jaka ona jest.

Ruda zatrzymała się na chwilę i odetchnęła ciężko. W gruncie rzeczy wiele kosztowała ją taka reakcja na słowa Gryfona. Śmiejąc się mu prosto w twarz, wyminęła go i zostawiła. Wyszło jej to tak naturalnie, że aż sama się zdziwiła. Dawna Lily natychmiast nawrzeszczałaby na Blacka, wytknęłaby mu to, jakim jest aroganckim szczeniakiem, wygrzebałaby jakieś brudy z jego przeszłości (o co trudno nie było) i obciążyłaby go szlabanem za korzystanie z damskiej toalety. Jednak to zrobiłaby dawna Lily, a jej już nie było — zniknęła bezpowrotnie, przynajmniej taką nadzieję miała Evans. Rozpłynęła się z dniem, gdy życie rudowłosej opuściła osoba silnie związana z jej przeszłością, z minionym okresem w jej życiu.

Severus… Sev… przemknęło jej mimowolnie przez myśl. Otrząsnęła się szybko z lekkim przestrachem. Nie chciała wspominać Snape’a, nie chciała rozpamiętywać ich przyjaźni, a dzień, w którym się ona skończyła, pragnęła zapomnieć. Przecież była inną osobą i inaczej reagowała.

Kilka miesięcy wcześniej, gdy Gryfoni napisali już wszystkie sumy, Lily wraz z przyjaciółkami udała się nad jezioro, żeby odpocząć po długim czasie zakuwania i stresu. Dzień wydawał się być idealny, piękna pogoda, koniec egzaminów, fascynująca perspektywa zbliżających się wakacji… Lily myślała, że nie może się wydarzyć nic złego, aż do momentu gdy Potter znowu wlazł do jej życia ze swoimi buciorami. On i Black postanowili dla zabawy poznęcać się nad jej najlepszym przyjacielem – Severusem Snapem. Nie był to pierwszy raz, Evans już niejednokrotnie ratowała Severusa przed Huncwotami, którzy upokarzali go na każdym kroku. Sev zawsze był jej wdzięczny, jednak tym razem nie usłyszała od niego słów podziękowań, których zresztą nie oczekiwała. Szlama. Lily słyszała to słowo już nie raz i nienawidziła go. Nie znała innego wyrazu, w którym zmieściłoby się tyle pogardy dla drugiego człowieka. Jednak nie przeżywała, gdy ktoś ją tak nazwał. Niestety… Usłyszeć takie słowo od najlepszego przyjaciela… To bolało...

Zrobiła szybko kilka kroków w miejscu. Chciała już wrócić do wieży Gryffindoru, chociaż wiedziała, że nie zazna tam spokoju. Ludzie będą na nią patrzeć i komentować, nie zważając na to czy ich słyszy, czy nie. Wzięła trzy głębokie wdechy i ruszyła przed siebie. Wbiegała po schodach, przeskakując od razu po dwa stopnie i licząc je dokładnie w myśli, żeby przypadkiem nie wpaść w pułapkę, która czyhała na nieświadomych uczniów. Postanowiła wrócić do swojego Pokoju Wspólnego krótszą drogą, omijając klatkę schodową, na której zawsze można było spotkać młode pary w sytuacjach jednoznacznych, a Lily nie chciała jeszcze bardziej psuć sobie nastroju takimi widokami. Wdrapała się na trzecie piętro i rozglądając się dookoła, wsunęła się za gobelin Broderyka Gburowatego, wchodząc w jeden z tajnych korytarzy hogwarckich. Otuliła się szczelniej swoim swetrem, czując chłód kamiennych ścian i rozpoczęła swoją wspinaczkę. Tutaj również musiała liczyć stopnie, by skręcić w odpowiednią wnękę.

Nagle usłyszała czyjeś kroki. Ktoś musiał nadchodzić z naprzeciwka. Lily stanęła jak wryta, nie wiedząc, co ze sobą zrobić ani kto wyjdzie jej na spotkanie. Wstrzymała oddech i czekała, czując, jak krew szybciej pulsuje jej w żyłach, a ciśnienie niebezpiecznie skacze. W myślach wymieniła wszystkie osoby, które mogłaby tu spotkać i znaczna większość z nich była dla niej niepożądana.

— Kto tu jest? — Pytanie zostało rzucone w przestrzeń i poniosło się echem tajnego korytarza. Osoba, która schodziła, wyjęła różdżkę i oświetliła ciemną przestrzeń, dzielącą ją z rudowłosą. — Lily, to ty?

Evansówna wytrzeszczyła oczy. To była ostatnia osoba, którą spodziewała się tu zobaczyć. Spojrzenie tej osoby boleśnie wywiercało jej dziurę w brzuchu. Jak powinna się zachować nowa Evans? Tego nie wiedziała. Pisząc w głowie scenariusze na ten rok, nie uwzględniała tej osoby, nie miała zamiaru nigdy więcej z nią rozmawiać… 


1 komentarz:

  1. Czekam na dalszą część tego spotkania! ❤Napisałabym więcej ale lecę czytać "Wilczy Kryształ", bo tam też mnie nie było, gdy pojawił się nowy rozdział.
    Ściskam mocno, Magda

    OdpowiedzUsuń